Będąc na wielu amigowych zlotach, często bywam pytany o to - jak się robi wywiady oraz, jak to się zaczęło. Proszony jestem o podanie rodowodu swojego imienia i nazwiska. Pomyślałem, że napiszę o tym artykuł - aby szersze grono ludzi, którzy nie uczęszczają na amigowe spotkania, mogło o tym przeczytać.
Zacznę może od mojego imienia i nazwiska. Benedykt to moje imię z bierzmowania. Długo szukałem jakiegoś ciekawego imienia na tę okoliczność. Zdecydowana większość kumpli wybierała Piotr, Paweł, Mateusz. Ja chciałem mieć oryginalne. Padło na Cypriana. Niestety ktoś inny z ówczesnej grupy przyszłych "bierzmowańców" zdecydował się na takie imię. Dwóch Cyprianów jednocześnie to dla mnie było za dużo. Tak więc zacząłem wertować żywoty świętych i moją uwagę przykuł właśnie św. Benedykt. Takie też imię wybrałem, a było to 3 maja 2001 roku. Nazwisko to zupełnie inna bajka. Opiszę je jednak dosyć enigmatycznie z pewnych względów, do których nie chciałbym wracać pamięcią. Mimo upływu lat to jednak nadal boli.
Korzenie Dziubałtowskiego sięgają wydarzeń z rejonów opolsko-wrocławskich, a konkretnie dnia 6 czerwca 2005 roku. Właściwie to po dziś dzień żałuję, że wybrałem to nazwisko. Najbardziej chyba żałowałem 2 sierpnia 2008 roku. Ale były też czasy, że bardzo je lubiłem. Swego czasu nawet byłem w urzędzie z wnioskiem o zmianę nazwiska na Dziubałtowski, ale ostatecznie stwierdziłem, że to jest wyjątkowo głupi pomysł. Tak czy siak, nazywam się Benedykt Dziubałtowski. Imię i nazwisko jest moje. W pewnym okresie życia musiałem się z tym pogodzić i tak już raczej pozostanie. Ktoś mi kiedyś zaproponował skrócenie Dziubałtowskiego o parę liter. Wychodziłoby Dziuba, ale to jeszcze głupszy pomysł niż Dziubałtowski. Może kiedyś zmienię nazwisko na Klerik? Po czesku to kancelista, czyli pisarz. Chyba nawet do mnie pasuje. Jako ciekawostkę powiem, że Dziubałtowski został kiedyś wyceniony na 10 tysięcy PLN. Zaproponowano mi taką sumę w zamian za zaprzestanie używania tego nazwiska. Niestety ja głupi nie skorzystałem. Najgorsze jest to, że propozycja nie padła ponownie. Dziś bym się nie zastanawiał.
Co do wywiadów. Historia jest dosyć ciekawa. W okolicach roku 2006 wertowałem sobie internet w poszukiwaniu artykułów o Amidze. Wpadłem przypadkiem na PPA. Zacząłem czytać forum i niejaki MDW pisał o tym, jak programował zapis stanu gry do swojej produkcji "Miasto Śmierci". Szczęka mi opadła, a oczy wyskoczyły z oczodołów. Zawsze marzyłem, aby móc porozmawiać z Twórcą gry komputerowej (przed duże T i małe g). Zacząłem szukać jakichkolwiek namiarów na wtedy jeszcze bliżej mi nieznanego pana o ksywce MDW. Po wysłaniu kilku maili dostąpiłem zaszczytu rozmowy z Mariuszem Włodarczykiem. Możecie się śmiać, czytając te słowa, ale ja wtedy byłem maksymalnie „podjarany” możliwością rozmowy z „bóstwem”. Pamiętam jak dziś naszą pierwszą rozmowę na GG. Zaczęła się około godziny 18:00, a skończyła gdzieś w godzinach rannych. Mi jednak było mało. Wypytałem Mariusza chyba o wszelkie możliwe rzeczy dotyczące jego gier. Po kilku dłuższych rozmowach zaproponowałem wywiad oraz publikację jego gry "Rycerze Mroku" na PPA. Sprawa wbrew pozorom nie była łatwa. Należało uzyskać zgodę na publikację gry od wydawcy, firmy L.K. Avalon, a ten zgodzić się nie chciał. W takich sytuacjach musi przyjść ktoś, kto nie wie o tym, że tego zrobić się nie da i to musi zrobić. Tak więc, że ja o tym nie wiedziałem i z uporem osła zacząłem małym, kieszonkowym wiertełkiem wiercić dziurę w kolanie szefa Avalonu. W końcu otrzymałem upragnioną zgodę, zrobiłem wywiad z MDW i napisałem recenzję "Rycerzy Mroku". Cały materiał powędrował na PPA. MDW kręcił z politowaniem głową, że komuś się chce grzebać w tych wykopaliskach. Mnie się chciało i mi się to podobało.
Jednak jak dla mnie to było nadal mało. Postanowiłem zacząć szukać ludzi, którzy kiedyś tworzyli gry na Amigę oraz starać się o zgody na ich publikację. Wiele osób pytało mnie o metody, jakimi się posługuję. Właściwie to nie było nic skomplikowanego. Na początku wpisywałem czyjeś nazwisko w wyszukiwarkę GG albo w Google. Z czasem pojawiła się "Nasza Klasa" i właśnie tam udało mi się znaleźć najwięcej ludzi. Chyba najwięcej trudu zajęło znalezienie ks. Jana Pikula. W pierwszej fazie poszukiwań znalazłem informację o tym, że ks. Jan Pikul nie żyje. Okazało się jednak, że nie o tego Pikula chodzi. Obdzwoniłem połowę polskich parafii (jeśli mnie pamięć nie myli, to coś około 60) zanim wpadłem na jego trop. Jednak ksiądz Jan Pikul odmówił wywiadu i stwierdził, że na to potrzebna jest zgoda biskupa. Jednak i to się załatwiło.
Jednym z najbardziej nieoczekiwanych wywiadów był wywiad z Markiem Pampuchem. Pamiętam temat na forum PPA „co się stało z Markiem Pampuchem”. Ludzi pytali, kombinowali. No w sumie ja też. Tylko, że ja wziąłem do ręki książkę telefoniczną, zadzwoniłem i zapytałem.
Gdy ludzie pytają mnie o wywiad, który uważam za najlepszy, to sądzę, że będzie to wywiad z Tomkiem Tomaszkiem - członkiem grupy World Software, twórców "Franko" i "Domana". Wywiad jest bardzo długi, a jego przeprowadzenie trwało w przybliżeniu półtora roku. Jednak miałem okazję wypytywać programistę dosłownie o wszystko, co tylko było możliwe. Dzięki mojemu oślemu uporowi oraz kieszonkowej wiertarce, której użyłem po raz kolejny wiercąc dziurę w kolanach pozostałych członków grupy World Software, udało się także opublikować wersje nieocenzurowaną "Franka" oraz całkiem sporo materiałów z nigdy niewydanej drugiej części gry.
Robienie wywiadów wiążę się z wieloma profitami. Pewnego razu dostałem od kogoś piwo Karmi, a na jednych z Amizaduszek nawet baton Bounty. Ale takim niematerialnym profitem było chyba członkostwo w redakcji PPA. Rozpierała mnie duma, gdy dzwoniłem do kogoś i mówiłem „Dzień dobry, z tej strony Benedykt Dziubałtowski. Jestem jednym z redaktorów Polskiego Portalu Amigowego, czy zgodzi się Pan na wywiad?” Warto nadmienić, że zrobiono nawet o mnie grę na Amigę. Za 20 lat będzie czym się dzieciom pochwalić. Oprócz tego bardzo miła atmosfera jest na zlotach amigowych. Dzięki mojej pracy stałem się dosyć rozpoznawalną osobą w amiświatku. Efektem tego była nawet piosenka zaśpiewana dla mnie na jednej imprezie AmiWawa. A jak ludzie reagowali na takie powitanie? Bardzo różnie, ale w zdecydowanej większości pozytywnie. Jedna z moich ofiar wywiadowczych nawet zaczęła krzyczeć głośno do słuchawki, a po chwili dodała „O Ku**a, to ktoś jeszcze o tym pamięta?” Takich i innych miłych zdarzeń było dużo więcej. Zdarzały się też oczywiście mniej miłe momenty, typu wyzwiska i tym podobne, ale nie będę się na ten temat rozwodził. Nie ma sensu, lepiej pamiętać dobre chwile, takie jak choćby to, gdy wpadłem jak parowóz na ślub wspomnianego już wcześniej MDW. Ślub odbył się we Wrocławiu. W ręku trzymałem dyskietkę z grą, która MDW popełnił - "Pechowy prezent" oraz przygotowałem dla niego życzenia, w które wplecione były tytuły jego gier. Reakcja MDW była, powiedzmy, powściągliwa. Ale sądzę, że ostatecznie mój dziwaczny pomysł mu się spodobał.
Na sam koniec chyba najdziwniejsza rzecz. Klika osób było pewnych, że jestem po dziennikarstwie albo w trakcie lub po prostu mam mgr przed nazwiskiem. A tu klops. Z wykształcenia jestem elektromechanikiem ze specjalizacją "przewijanie silników elektrycznych". Przed nazwiskiem zamiast mgr mam czeladnik. Tak, to prawda. Jestem po zawodówce. Cztery razy próbowałem zdobyć średnie wykształcenie, bo marzyły mi się studia. Niestety - cztery razy szkołę oblałem (ostatni raz w grudniu 2010). Chyba nie jest mi to pisane. Braki w edukacji jednak nie przeszkadzają ani w prowadzaniu mojej firmy, ani w amigowaniu, ani w robieniu wywiadów.
Na sam koniec opiszę najgłupszą sytuację w mojej amigowej karierze. Zdarzyło się to 1 czerwca 2011 roku. Pojechałem z moja Amigą do Mastera, aby zreanimować s-video. Reanimacja się powiodła, niestety ustawiony overscan nie trzymał synchronizacji na telewizorze Mastera. Master więc odpalił moją Amigę bez sekwencji startowej i zanim załadował setpatcha i loadwb chciał przypisać ENV do RAM. Wpisał więc w CLI "mout env: ram:", a ja zwróciłem mu uwagę, żę w składni brakuje literki "n". Master poprawił, ale Amiga nadal nie przypisywała prawidłowo ENV tylko wyrzucała jakieś błędy w katalogu DOSDrivers. Kombinowaliśmy nad tym parę dobrych minut. Master kasował dwukropki, a ja kombinowałem co jest nie tak. W pewnym momencie mnie oświeciło i uświadomiłem sobie kretynizm sytuacji. Aby pomylić mount z assign to trzeba mieć nieźle wypite. Najgorsze jest to, że obydwoje byliśmy trzeźwi.
Tym optymistycznym akcentem chyba skończę mój wywód. Wypadałoby chyba kogoś pozdrowić. No więc pozdrawiam moją Marcelinę, która co prawda Amigi nie rozumie i pyta mnie, czym to się różni od komputera, ale na szczęście akceptuje.
Artykuł oryginalnie pojawił się w szóstym numerze Polskiego Pisma Amigowego.