Dzisiaj "na tapetę" idzie Wing Commander - pierwsza część jednej z najciekawszych serii gier komputerowych, gra która podobnie jak i kolejne jej części wzbudziła wiele kontrowersji, także w amigowym światku. Już w momencie wydania tego tytułu, gracze podzielili się na dwa obozy - tych którzy Wing Commandera pokochali i tych którzy go znienawidzili. Mimo, że zaliczam się do pierwszej grupy, postaram się obiektywnie spojrzeć na tę wyjątkową pod wieloma względami grę.
Na początku lat 90-tych symulatory kojarzyły się wszystkim ze szkaradnymi, topornymi obiektami wektorowymi. Mimo wysiłków programistów różnice między poszczególnymi typami maszyn, oglądanymi na ekranie były umowne i symboliczne. Firma Origin postanowiła zaryzykować i przy tworzeniu Wing Commandera zastosowano nowatorskie rozwiązanie. Wektorowe obiekty zastąpiono skalowanymi bitmapami. Każdy z pojazdów latających został narysowany z kilku ujęć co miało zapewnić lepszy efekt wizualny niż w przypadku nieteksturowanych obiektów 3D. Rozwiązanie to sprawdziło się tylko częściowo, gdyż o ile obiekty ze średniej odległości rzeczywiście wyglądały nieźle, o tyle z bliska zaczynała razić ich pikseloza. Szybko okazało się, że te kilka ujęć obiektu nie jest w stanie oddać skomplikowanego ruchu, w dodatku przy niezbyt płynnych przeskokach. Posiadacze komputerów PC narzekali, że Wing Commander miał zbyt wysokie wymagania sprzętowe. Na najpopularniejszym wówczas PC (286/16 MHz) gra się po prostu ślimaczyła! Mimo to, jej popularnośc okazała się na tyle duża, że szybko przekonwertowano ją na inne platformy, w tym na Amigę. Mój opis będzie dotyczył tejże wersji, choć zdarzy mi się nawiązać niekiedy do wersji PC dla podkreślenia pewnych różnic.
Chris Roberts - to nazwisko stało się legendą. Człowiek kalibru Erica Chahi samodzielnie stworzył historię, która porwała miliony ludzi na świecie. Perfekcjonista, który swoje uniwersum dopracował do najmniejszego szczegółu. Sukces całej serii Wing Commanderów opiera się właśnie na ciekawej fabule, interesujących postaciach i zwrotach akcji, które pozwalają graczowi wybaczyć pewne niedociągnięcia programu.
Jest rok 2654, Konfederacja Terrańska znajduje się w trakcie bezpardonowej wojny z imperium Kilrathi - przedstawicielami kotopodobnej rasy obcych. Po 20 lat krwawych zmagań na powierzchniach planet, w pustce kosmosu szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na strone Kilrathi. Wojska Konfederacji zaczynają przechodzić do defensywy. Wywiad terrański donosi, że naczelne dowództwo obcych buduje kolejną bazę w systemie Venice. Z braku innych środków, do operacji w sektorze zostaje wysłana skromna flota, na czele której znajduje się zasłużony wcześniej lotniskowiec TCS Tiger's Claw. Z powodu dużych strat personelu na jego pokład zostają przydzieleni nieopierzeni rekruci, absolwenci akademii lotniczej. Wsród nich znajdujesz się Ty, drogi graczu, i to w dużej mierze od Ciebie zależeć będą losy operacji w systemie Venice.
Tak więc naszą przygodę zaczynamy jako nowicjusze w wojennym rzemiośle. Wart odnotowania jest fakt, że nie jesteśmy super-herosem wygrywającym całą wojnę jednym myśliwcem (choć i na to przyjdzie pora w dalszych częściach). Wykonując coraz trudniejsze misje wspinamy się po szczeblach kariery wojskowej, wspieramy działania terrańskich sił zbrojnych zmierzające do likwidacji gwiezdnej bazy Kilrathi. Wing Commander jest bodajże pierwszą grą, która oferuje coś więcej niż tylko serię niepowiązanych misji do wykonania. Pomiędzy lotami bojowymi możemy porozmawiać z innymi pilotami, poćwiczyć na symulatorze lub też dowiedzieć się tego i owego od barmana w kantynie. Nasze sukcesy bądź porażki w kokpicie będą miały wpływ na przebieg działań wojennych. Jeśli zginie nam skrzydłowy, pozostanie po nim puste miejsce w kantynie i nie będziemy mieli okazji z nim porozmawiać. Co pewien czas mamy okazję obejrzenia animowanych przerywników obrazujących postęp wojny z Kilrathi. Jeśli wypełniamy misję prawidłowo, oglądamy sukcesy (np. terrańscy partyzanci wysadzają kopułę ochronną kilrathańskiej kolonii). Jeśli nam nie idzie, wojna staje się pasmem porażek...
Wersja amigowa ma te same niedociągnięcia co pecetowy pierwowzór. Dodatkowo cierpi z powodu niższej ilości kolorów (32 kontra 256 w wersji PC/CD32). Wydajność A500 jest porównywalna z 286, a sama gra chyba nie korzysta z atutów Amigi, co objawia się marną jakością animacji. Prawdopodobnie wszystkie operacje spoczywają na procesorze, bez wykorzystania układów graficznych. Możliwe też, że zaimplementowano emulator PC, ponieważ Wing Commander wymaga naprawdę mocnego sprzętu. Naprawdę płynnie zaczyna pracować na A3000. Inaczej reakcje na stery są opóźnione, pojazdy skaczą po ekranie jak głupie, a obiekty z bliska wyglądają jak wielkie piksele polepione bez ładu i składu. Mimo tych utrudnień, które dla niektórych dyskwalifikują ten program, Wing Commander oferuje naprawdę sporo. Detali jest naprawdę dużo - inaczej zachowują się nasze pociski gdy trafiają w tarczę ochronną wrogiego kosmolotu, a inaczej, gdy uderzają o pancerz. Z porządnie ostrzelanego wroga sypią się części. Dopracowany jest też model uszkodzeń. Można trafić w kabinę pilota co błyskawicznie kończy zabawę, można też wrogowi odstrzelić dopalacz albo jedno z działek. Pamiętajmy jednak, że i nam grozi to samo, zwłaszcza, że Koty sa twardymi pilotami. Uszkodzenia są przedstawione naprawdę wybornie, czasem możemy zobaczyć dziury w kokpicie, czasem strzeli nam jeden z wyświetlaczy wielofunkcyjnych. Po powrocie do bazy możemy także zobaczyć jak podziurawiony jest nasz statek.
Model lotu jest niczego sobie. Jest może zbyt mało 3D, walki odbywają się z reguły na jednej płaszczyźnie, choć jednak nie do końca. Piloci popełniają błędy! Raz (co prawda jeden jedyny) podczas walki w polu asteroidów, jeden z moich przeciwników roztrzaskał się o skały, a kilka razy wrodzy piloci zderzyli się ze sobą. To dobrze świadczy o realiźmie i możliwościach engine'u.
Klawiszologia jest dosyć rozbudowana. Obsługujemy komputer celowniczy, interkom, układ naprawczy, uzbrojenie (oprócz dział energetycznych zasilanych z pokładowego reaktora mamy też różne rakiety). Jest tego naprawdę sporo. Mimo zaawansowanej klawiszologii Wing Commander jest bardziej grą zręcznościową niż symulatorem, jednak należy dodać, że dobrą grą zręczościową, według mnie najlepszą w swojej klasie.
Misje są bardzo zróżnicowane. Będziemy wykonywać patrole bojowe, przechwytywać duże jednostki (niszczyciele lub pancerniki). Przyjdzie nam niekiedy eskortować własne pojazdy, co zawsze jest trudnym zadaniem. Dodatkową atrakcją jest możliwość odbycia "przyjacielskiej pogawędki" z wrogiem... Innymi słowy zbluzganie go, co niekiedy przydaje się przy odciąganiu wroga od osłanianego obiektu. Czasem też możemy obejrzeć zębaty pysk wroga na ekranie interkomu, co może nie wpływa na rozgrywkę, ale podnosi klimat. Oprócz głównej misji zdarza się nam pohulać na własną rękę, co niemal zawsze może przynieść wymierne korzyści w postaci dodatkowych odznaczeń. Niekiedy też możemy spotkać wrogiego asa, z którym będziemy mieli nie lada trudność, gdyż taki osobnik doskonale wie, jak przerobić nas na kupę złomu. Generalnie jednak przewaga przeciwnika jest jedynie liczebna i nie raz zdarzy się nam wrócić do bazy z 5 zestrzeleniami.
W trakcie gry przyjdzie nam latać na 4 różnych myśliwcach. Każdy z nich jest inaczej uzbrojony (im większy, tym lepszy). W każdym wypadku ciężki myśliwiec jest lepszy od lekkiego, różnicy w zwrotności nie widać, a grubsze osłony, więcej pancerza oraz bogatsze uzbrojenie rekompensują minimalnie mniejszą prędkość.
Tutaj wersja amigowa pokazuje pazury. Dźwięk w tej wersji jest najlepszy ze wszystkich platform, szczególnie zaś bije PC. Muzyki jest naprawdę dużo. W kantynie przygrywa nam jazz, odprawy są ilustrowane mrocznymi, marszowymi kawałkami. W trakcie lotów muzyka w sposób "inteligentny" dopasowuje się do sytuacji. Inaczej jest gdy walczymy, inaczej gdy siedzimy komuś na ogonie, inaczej gdy nasz myśliwiec gubi połowę części i cudem jeszcze się nie rozpada. Po powrocie na lotniskowiec po muzyce możemy rozpoznać czy odnieśliśmy sukces, czy też dowódca zmiesza nas z błotem.
Uczucia mieszane. Wing Commander na słabej konfiguracji chodzi marnie, na lepszej odczuwa się niedosyt, że są tylko 32 kolory (niekiedy widać obleśny dithering). Odbija to sobie wspaniałą grywalnością i dosyć konkretnym poziomem trudności. Do tej gry się po prostu wraca. Misji jest dużo, są dosyć różnorodne, a przy tym rzadko są rozgrywane tak samo. Można pomarudzić, że brakuje większej interaktywności w elementach pozasymulacyjnych. Mogą się nie podobać anemiczni wingmani, których nie można na chwilę zostawić samych. Muzyka i przerywniki animowane nadają naprawdę dobry, melancholijny klimat. W pierwszym Wing Commanderze na próżno szukać patosu kolejnych odsłon. Największa wadą amigowej wersji jest to, że poprzestano jedynie na pierwszej części, rezygnując też z dodatków w postaci Secret Missions 1 i Secret Missions 2. Razem z Wing Commanderem 2, 3 i 4 oraz Wing Commander: Prophecy tworzą naprawdę długą i interesującą sagę rozgrywającą się na przestrzeni kilkunastu lat, spiętą wspaniałymi postaciami.
Gra zajmuje 3 dyskietki i instaluje się na dysku twardym (jest to właściwie wskazane dla normalnej gry). Pracuje na maszynach z procesorami 030 i 040 (ba, ten pierwszy jest wręcz obowiązkowy) i nie robi przykrości związanych z dużą ilością pamięci FAST. Nie miałem okazji grać w wersję CD32 (choć widziałem Wing Commandera 1 na wszystkich możliwych platformach), jednakże z uwagi na zwiększoną liczbę kolorów i dodatkowo podrasowaną muzykę ma szansę być najlepszym Wing Commanderem.
Wing Commander - Origin'92 | ||||
65 85 (CD32) |
3 lub 1 CD (wersja CD32) | |||
90 | ||||
90 | ||||
Jeśli chodzi o grywalność to tę grę albo się kocha, albo się jej nie dotyka |